Powieść Witkacego przedstawia zdeformowany, groteskowy świat opętanych nienasyceniem ludzi, podążających do otchłani. Główny bohater – Genezyp Kapen (wszystkie nazwiska rodem z czystego absurdu) skupia w sobie kolejne etapy wtajemniczenia w życie, więc w nim i poprzez niego poznajemy istotę opisywanego świata. Rozpoczynamy od jego nieprzezwyciężonego wstrętu do niewoli w jakiejkolwiek formie, który ma swoje źródło w tresurze ojca – despoty, gwałcącego wszelkie ślady własnej woli syna. Wbrew ojcu syn uwalnia zatem wszystkie psy z uwięzi, kiedy jest jeszcze dzieckiem, a potem, gdy jest cokolwiek starszy, pobiera u kuzyna lekcje masturbacji w krzakach (spuszczając swoje własne psy), co kończy się upadkiem w otchłań grzechu, skąd wiedzie prosta droga do metafizycznego upojenia dziwnością istnienia. Tak zaopatrzony w doświadczenia, po maturze objawia ojcu swoją wolę studiowania literatury, która jest kwintesencją życia, czym doprowadza go do apopleksji.
Następny krok na tej drodze wtajemniczeń w istnienie wiedzie go do salonu demonicznej i perwersyjnej księżnej Ticonderoge, która ma zamiar wziąć go sobie na łańcuch i wprowadzić w tajemnice swojego dojrzałego ciała, od czego wzbierają w nim zwierzęce spazmy i obficie płyną soki życia. A wszystko to w atmosferze salonowych pseudometafizycznych dywagacji niespełnionych artystów, którzy podlewają ból istnienia soczystym sosem swoich bebechów, jęków i narcystycznych lamentów nad bezmiarem trywialności tego świata, który nie docenia wielkości ich sztuki. Monstrualna groteskowość tych scen i aura zjadliwego szyderstwa obnaża niezmierzone obszary pustki tej salonowej egzystencji.
Wśród zaproszonych artystów jest kompozytor Tengier, garbus o włochatym pysku i uschniętej nodze, który gra swoją muzykę z furią metafizycznego nienasycenia, czym doprowadza Genezypa (zwanego dalej Zypciem) do bałwochwalczego podziwu dla tego genialnego bydlęcia. Z tego też powodu odwiedza go na drugi dzień w domu, pragnąc z całej mocy nasycić swój głód poznania tajemnicy istnienia przy jego pomocy. Chce posiąść potęgę tego człowieka, wchłonąć ją i uczynić swoją własnością, bo tak często dzieje się z duchem żałośnie nieukształtowanym i bezformiem swoim przerażonym. Zadaje mu więc podstawowe pytania o tożsamość i tajemnicę Istnień Poszczególnych, czyli dlaczego ja to ja. W odpowiedzi Tengier gra mu swoją najnowszą symfonię pt. „Rozwolnienie bogów” i jest to kolejny metafizyczny onanizm pełen wstydu, rozkoszy i bólu, a także głęboko ludzkiej samotności, co nazwę powyższą przejrzyście tłumaczy. Cudowna, wstrząsająca gra tego pokurcza doprowadza Zypcia do szału z tęsknoty za odkryciem wszystkich sekretów życia, ale zaczyna już przeczuwać, że zagadka tylko monstrualnie rośnie, zamiast się rozplątywać. „Ja chcę to wszystko mieć, dusić, cisnąć, wygniatać, męczyć” – wykrzykując swoje metafizyczne nienasycenie i bezsilność swą objawiwszy, Genezyp idzie zatem z Tengierem do kniazia Bazylego, pustelnika, mieszkającego w głębi puszczy, aby dowiedzieć się więcej. W drodze śledzą ich ślepia wilków, migocząc w ciemności. A wszystko to, cała ta tragikomedia ludzkiego pragnienia, dzieje się w kontekście kosmicznej otchłani wszechświata i jego zimnej obojętności na ten żałosny spektakl ludzkich marionetek. Obrazy bowiem nocnego, rozgwieżdżonego nieba i jego tajemnic planetarnych przenikają się nieustannie z myślami bohaterów, tworząc tragiczny wymiar powieści, ukryty pod wszechobecną groteską.
U kniazia Bazylego Geneyp staje się świadkiem gwałtownej dyskusji pomiędzy racjonalistą wierzącym w matematyczny porządek świata a wyznawcą Boskiego wymiaru , jakim był kniaź. Padające z obydwu stron argumenty przeciwko sobie pogłębiły tylko zamęt myślowy u Genezypa na temat istnienia, ale pozwoliły mu poczynić obserwację, że obaj rozmówcy chowają się szczelnie za swoimi doktrynami ze strachu przed bezmiarem tajemnicy, fanatycznie i kurczowo wczepiając się w miraże swojego umysłu. Wkrótce do wszystkich dotarła straszna prawda o niemożności przekroczenia granic swojego ja. Powiał wicher tragizmu, a wszystkich zjednoczyło milczenie.
Z powodu niedostatku metafizyki i stanu prostracji intelektualnej, Zypcio udaje się na rzeź do księżnej. Pożądając głębi „dziko – niesamowicie – rozkosznego zatracenia”, nieprzytomnie oddany swej kacicy, idzie po linie nad otchłanią, choć wieje zewsząd huragan, do tego nadziemsko – satanicznego uroku i cielesnego przepychu tej prasamicy. Zgodnie z wolą przeznaczenia, następuje więc „rozdławdziewiczenie” Zypcia, nie bez pomocy pewnych sztuczek księżnej (z gatunku demonicznych). Opis zaś ich zmagań seksualnych w stylu czarnej komedii, mieszanki patosu i kiczu oraz gęstej groteski przechodzi najśmielsze wyobrażenia czytelnika. Po takim zachłyśnięciu się potężną dawką monstrualnego erotyzmu, bohater – znacznie pokrzepiony w swym nienasyceniu sensem – wstępuje krok wyżej na swojej drodze poznania. Jeszcze granice aktualnego istnienia nie zamknęły się w nim, a już pożąda kolejnej nieznanej krainy, w której „miało się spełnić wreszcie nienazwane i zastygnąć w nieruchomej doskonałości. Nie rozumiał, że całe życie jest w ogóle nie do spełnienia”. Żądza Genezypa na władzę nad światem, biorąca początek w jego nienasyceniu metafizyczną i zmysłową stroną życia, już wkrótce na dnie piekła znajdzie ukojenie. Księżna urządza wieczorek u siebie z artystami, na którym daje tak ognisty popis swojej elokwencji i bystrości umysłu w czasie dyskusji politycznej, że w salonie panować zaczyna szczególne rozdrażnienie płciowe, a Zypcio ostatnim wysiłkiem próbując zorganizować swoją rozłażącą się maź – jaźń, pragnie już tylko nasycić się „plugawym cielskiem tej baby” w zacisznym buduarku. Zamiast tego jednak (o zgrozo!) otrzymuje potężną dawkę demonizmu księżnej, która na jego oczach zdradza go z innym, zamknąwszy Genezypa uprzednio w pokoju z szybą, przez którą zmuszony jest oglądać perwersyjny spektakl. Kąsany przez demony, dostaje pierwszą poważną lekcję upokorzenia. Od tej pory trzeba było zaczynać wszystko na nowo. Całe losy bohatera układają się poprzez opozycję zniewolenia i władzy, gdyż niewolnik najbardziej marzy o władzy nad innymi. To nienasycone marzenie swój finał znajdzie w szyderczym chichocie losu.
„Ale czymże jest życie, nie przeżyte na ostrzu?”
Tonąc w morzu filozoficznych i psychologicznych dygresji, monstrualnie napuchłego języka, licznych (nieskończenie) wtrąceń i aluzji, czytelnik – chwytając się brzytwy – jak tonącemu przystało, niezmordowanie podąża dalej za swoim bohaterem, by tegoż na gorącym uczynku wtajemniczeń kolejnych pochwycić. Zastajemy zatem bohatera w szkole oficerskiej, gdyż Polska do wojny z Chińczykami się przygotowuje, a stary świat – zagładę przeczuwając – chwieje się w posadach. Naród bierny, słaby i dekadencki – do czynu niezdolny, na kulturze masowej wychowany, ujednolicony w swej pospolitości, skundlony w tępej jałowości życia, wyhodował sobie mit w postaci Wielkiego Wodza Kocmołuchowicza, uosabiającego wielkość i potęgę, na starcie z wrogiem gotowego. Również Genezyp jest gotów umierać za ojczyznę w obecności Wodza, którego wzrok „organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą dowolnie rozłożoną miazgę flaków.” Zypcio znów chce dźwignąć samego siebie ponad siebie i czuje do tego w sobie wielką moc. Upokarzająco zniewolony erotycznie przez „Belzebubicę” pragnie odmiany i wyzwolenia, doświadczając ekscytacji śmiercią, bo jest to „nasycenie żądzą życia tak wściekłe, jakiego w życiu niczym osiągnąć się nie da.” A i nieuchwytność życia może przy tej okazji da się oswoić i sens istnienia wytropić.
Kocmołuchowicz jednak również nosi w sobie swoje własne piekło. Jego czyn wielki bowiem z niedoistnienia tytułów hrabiowskich się wywodzi, z czeluści niedostatków wewnętrznych. Naród nie obchodził go wcale, natomiast „być zauważonym przez świat” – to siedziało w jakimś „przerośniętym mózgowym gruczole” Wielkiego Kocmołucha, który prze do władzy z nienasycenia szlachecką genealogią. „Cały świat zadusić by w uścisku, przetworzyć i przepotworzyć, i odrzucić omdlały z rozkoszy”. Gdyby Genezyp mógł wiedzieć prawdę o nim, byłoby to dla niego katastrofą. Szukał on bowiem oparcia w kimś, gdyż sam był za słaby, aby udźwignąć swoją komplikację.
Każdy z bohaterów Witkacego egzystuje w rozpaczliwej bladze zastępczej egzystencji. Cała ich fanfaronada wynika z niedostatków i kompleksów. Księżna kompensuje swoje przemijanie sztuczkami erotycznymi z młodzieńcami, Tengier parszywość własną na muzykę przerabia, Kocmołuchowski zaś (nazwisko znaczące) wielkość swoją tworzy z poczucia nicości wewnętrznej. Wszyscy w jednakowym stopniu pożądają władzy nad innymi ludźmi, aby zrekompensować swoje nienasycenie życiem i aby zapełnić pustkę egzystencjalną.
Obłęd;
Od tej pory wypadki przyspieszają i nabierają znaczenia galopującego absurdu podszytego tragizmem. W powieści, zamiast groteski, pojawia się ciemność zbrodni i czyhającego obłędu, a narracja przechodzi w studium psychologiczne, rodem z Dostojewskiego. W duszy bowiem Genezypa czai się mroczny potwór, który żywi się nienasyceniem. Wdawszy się w kolejny romans z kochanką Kocmołuchowicza, Genezyp wikła się w jakąś potworną grę erotyczną, na którą skazuje go wampiryczna, nienasycona kobieta, a rozbuchany, nabrzmiały i zły erotyzm jest dla nich obojga życiową apokalipsą, z której można spaść wprost na dno piekła. Balansowanie na krawędzi życia z palącej potrzeby nasycenia pustki i nieskończone intensyfikowanie wrażeń staje się śmiertelnie niebezpieczne i prowadzi do rozpadu osobowości. Rozpętane żywioły, trzymane dotąd na uwięzi, wiodą do zamordowania przez Genezypa przypadkowego człowieka i odtąd bohater przekracza w sobie granicę, skąd już nie ma powrotu do poprzedniego ja. W tym momencie staje w obliczu metafizycznej grozy istnienia. Doświadczając schizofrenicznego rozdwojenia, gdy pomiędzy jego dwoma osobowościami nie ma kontaktu, staje się zakładnikiem diabła i rosnącego obłędu. W szale zniszczenia, które jest dla niego – po wszystkich rozczarowaniach daremnością wysiłków – jedyną już możliwością zatrzymania czegoś na własność, dusi podczas aktu seksualnego swoją własną żonę. A potem zgłasza się na wojnę, aby zatracić samego siebie. Po wojnie znika jego osobowość, przekształcona w miazgę impulsów. Kolejne indywiduum zostaje pochłonięte przez społeczną machinę miażdżenia odrębności.
Świat tymczasem pędzi na oślep w nicość, gdy już u granic stoją Chińczycy z opracowanymi naukowo pastylkami Murti Binga, które mają doprowadzić do całkowitego ujednolicenia ludzi i stworzenia im nowej osobowości, zautomatyzowanej i podległej, łatwej do rządzenia, w pospolitości nierozróżnialnej. Już wkrótce tak się stanie w opisywanym świecie, który rozpłynie się w nicość, w nieokreśloność i amorfię. Pastylki są symbolem masowej kultury, doprowadzającej do rozkładu osobowości. I jest to prorocza myśl pisarza, sięgająca współczesnych czasów.
Katastrofizm Witkacego dochodzi w tej powieści do zenitu, gdy przedstawia on swoją nihilistyczną wizję cywilizacji zmierzającej do upadku. Doprowadza do tego wyczerpanie kultury, kres indywidualizmu we współczesnym świecie i przerost masowych tendencji do taniego, wygodnego i tępego życia społecznego, w którym nie ma już miejsca na przeżywanie w sposób autentyczny tajemnicy istnienia i rozwój wielkich osobowości. Pozostaje w masowym człowieku tylko jakaś nieokreślona tęsknota za wielkimi przeżyciami, która ostatecznie koncentruje się na władzy, zapewniającej w groteskowy sposób metafizyczny dreszcz. Losy Genezypa pokazują, że poszukiwania metafizycznych doświadczeń dla władzy nad ludźmi kończą się obłędem, gdyż jest to taka sama jak u innych bohaterów pusta egzystencja wydrążonych ludzi, która tworzy sobie mechanizmy zastępcze, żywiąc się iluzją życia. Metafizyka bebechów i groteskowych podrygów ludzkich marionetek nienasyconych żądzą władzy – zastępuje prawdziwy kontakt ze światem w jego pierwotnym blasku i autentyczne życie w bezpośrednim doznaniu rzeczywistości z jej fascynującą tajemnicą. „Bo czymże jest życie nie przeżyte na ostrzu wbijającym się w nieznane, na szczycie szaleństwa czy mądrości?”
Stanisław Ignacy Witkiewicz: „Nienasycenie”, PIW, Warszawa 1996;
2 komentarz do wpisu: O metafizyce bebechów. Witkacy: „Nienasycenie”