O szczypcie surrealizmu w moim mieście. Historia autentyczna pewnego miłośnika książek.

Starówka-Bielsko-Biała      Pan Tadeusz

Moje miasto posiada chimeryczną architekturę. Zamek na wzgórzu jaśnieje blaskiem harmonii i pewności, wynikającej z obejmowania w posiadanie za pomocą doskonałości formy. Poniżej jednak rozciąga się przestrzeń amorfii, gdzie pokraczność i niejaka chorobliwość budynków, złuszczonych i obdartych z dawnej świetności, pączkujących liszajowatym wykwitem, sąsiaduje z okazałością wspaniałych, odnowionych kamienic dawno wymarłych fabrykantów. Gdzieniegdzie pomiędzy domami widać niskie stare budynki czynszowe, o dachach krytych gontem, z których sterczą wypukłości okien z daszkiem jak oczy gada pokrytego łuską. Wędrując godzinami po moim mieście, zastanawiam się, czy nie jest to dzieło jakiegoś kapryśnego demiurga, tworzącego bezmiary wielokształtnej materii z dziką swawolą i rozpasaniem. Ta schizofreniczna aura nakłada na umysł pewną powinność; musi się on bowiem dwoić, a nawet troić, żeby sprostać zadaniu zrozumienia miasta. A ma ono swoje dziwactwa i tajemnice.
W jednym z upiornych zaułków mój wzrok wyławia obłąkaną tabliczkę z napisem: „ Muzeum literatury”. Podchodzę, wiedziona intuicją, że tu będzie jak na szalonej herbatce z „Alicji w krainie czarów”, bo nie może być inaczej w tej szczelinie istnienia, gdzie przycupnęła tchnąca starością kamienica obok starego nieczynnego już budynku więzienia. Stoję, niepewna, serce zaczyna przyspieszać, wejść, nie wejść, dziwaczne jest to miejsce, zapieczętowane milczącą tajemnicą. Wahanie przerywa szelest i oto drzwi same się uchylają. Staje w nich człowiek o sino-fioletowej twarzy i opalizujących srebrem włosach, sięgających ramion. Zapraszający gest, migotanie nadziei w twarzy, a w kącikach ust ledwo majaczący uśmiech, który wkrótce odfrunie jak spłoszony ptak, przysiadając na mgnienie w oku błękitnym, oślepiającym. Wchodzę do środka. Stoję w przedsionku (surrealistycznego?) muzeum, poświęconego Reymontowi. Wokół mnie gęsto od magii. Nazwać to miejsce muzeum, to jakby nic nie powiedzieć. Tak przynajmniej wyraziłby się Pilch, jestem tego pewna. Może trzeba je nazwać świątynią narkotycznej miłości, może galerią sztuki zrobionej ze snów. Na ścianie ogromny obraz pełen błękitu. Błękitne uwielbienie orki, ziemi, siewu, chłopów pracujących na polach. Reymontowskich „Chłopów”. Autorskie dzieło artysty. Dalej akt urodzenia Reymonta, oprawiony w ramkę, płaskorzeźba pisarza, cytaty, wymalowane własnoręcznie na ścianach i najważniejsze – księgi. Latami przepisywane ręcznie książki Reymonta (!) ozdabiane własnoręcznymi ilustracjami. Czyste szaleństwo, obłąkana herbatka; jestem Alicją i pragnę opowieści.
Tadeusz M. strzepuje palcami niewidoczny pył. W oczach strzelają płomienie. Przepisuje od 31 lat, przepisuje, bo dyslektykiem był za młodu, do książek nie ciągnęło, tylko 2 lata zawodówki, to i do czytania droga daleka. Kiedyś jednak na wsi wylądował, w latach sześćdziesiątych,  i zapach ziemi poczuł, pól przestronnych zachciało mu się w życiu i chłopskiego istnienia zaznać. Więc ziemię orał, plony zbierał i tak go ta ziemia przykuła do siebie. Dopiero wtedy mógł swój sen z młodości zrozumieć. Lewitował sobie beztrosko ponad dachami domów, ponad wieżyczkami kościołów, aż do granicy światów przyfrunął, łukiem przestronnej bramy oddzielającej świat snów od rzeczywistości. Stamtąd Reymont do niego wychynął, poświatą jaśniejący i życie przepowiedział głosem proroczym: – Jeśli przekroczysz tę bramę – mówił – zostaniesz artystą, ale cierpieć będziesz głód, zimno i poniewierkę. Spełniło się co do joty, z naciskiem na wszystko. Od tej pory bowiem pan Tadeusz wypełnia proroctwo bardzo pilnie. Najpierw maluje, rzeźbi i przepisuje, a potem cierpi głód, zimno i poniewierkę. Po co – zastanawiam się – przepisuje? Boby nie przeczytał. Więc przepisuje, żeby przeczytać. Więc przepisuje, bo nie przepisywać nie może. Bramę snów przekroczył, więc i na zawsze musi tu zostać. I misję duchową – przez mentora poleconą –  wypełniać. Zimno znosić, przez 24 lata bez ogrzewania w zimie pisał, aż palce do pióra przymarzały, bez prądu przy świeczkach pisał. Reymont pilnuje go i w snach się co noc pojawia, do większego wysiłku przymuszając dla ducha ocalenia, gdyż kto przeznaczenie swoje zrozumiał i przyjął, ten do grona wybranych aspirować może. Z czego on żyje? – myślę. Może z przyzwyczajenia? Prądu nie ma, bo mu odłączyli. Nie płacił, więc odłączyli. Ale pułapkę zastawił na – licznik – sprawdzających. Lustro powiesił na liczniku, aby w oczy sobie spojrzeli, zanim straszyć będą artystę. Ci ostatni jednak w ciemnych okularach przyszli i swoje zrobili. Odłączyli – jak wysłannicy Księcia Ciemności – nie przymierzając.
Kalendarza nie ma, bo i po co? Odkąd stał się jedną z postaci Reymonta, kalendarz niepotrzebny, a jeżeli już, to ten wstecz prowadzący. Do „Chłopów”, do „Ziemi obiecanej” i do wszystkich innych światów, w których on – pan Tadeusz teraz mieszka i z postaciami Autora rozmawia. Na weselu Boryny był, bo i zaproszony został. Wódkę pił, tańczył, aż mu stawy kolanowe spuchły i przez tydzień w łóżku leżał, ale wydobrzał i do ojczyzny swojej ( ty jesteś jak zdrowie) mógł znowu powrócić, na jej łono utęsknione, gdzie bursztynowy świerzop. Reymont bowiem do Mickiewicza go również przywiódł, gdyż sam taką edukację patriotyczną w młodości swojej odebrał, a zatem pan Tadeusz w darze dla Mistrza „Pana Tadeusza” pilnie przepisał. I ma się rozumieć ilustracjami własnoręcznymi ozdobił. A jednak jakiś obłąkany kalendarz na ścianie wisiał, bez dni, miesięcy i tygodni, a za to z porami roku, czterema, wyjściem Agaty czas kosmiczny oznaczając. Do mierzenia czasu służą też motyle, które sfruwają zewsząd na zimę, aby u powały znieruchomieć, ciemność zimową na długie miesiące zapowiadając. Na wiosnę skrzydełka rozprostowują i jak oszalałe biją o szyby, wolności zgłodniałe, więc pan Tadeusz okna otwiera i wiosnę wpuszcza, wyposzczone (motylki)  wypuszczając.
Po chwili lewitujemy na pięterko. Zapach kwiatów, siana i ziół, rozsiewający się wokół, z zasuszonych wiązek, ale i z kwiecistej powały, ze ścian pokrytych malowidłami wsi Reymontowskiej, narkotycznie upaja sennością. Omdlałością jakąś zmysłową. Ze stropu zwieszają się obrotowe obrazy, obustronne, ilustrujące księgi przepisane, które umieszczono poniżej, aby móc do nich zajrzeć, w rękę wziąć. Otwieram jedną z nich, litery rozmazują się, szyk zdań pęka mi w rękach, bądź co bądź drżących, szacunkiem i onieśmieleniem spłoszonych. Zaglądam w obraz mrocznej tajemnicy. Postać jakaś bezmiarem przytłoczona, ciemność napierająca wokół, mary senne wlokące za sobą ciężar posuwisty, na widza wprost idą, jawę w sen przemieniwszy. Można już tylko milczeć. Słowa same wirują w powietrzu, wychodzą z ksiąg, szepczą, szeleszczą, szumią jak samoistne byty, władzę dzierżąc nad umysłem, który przemianą się swoją zdumiewa i za przemianą swoją (ach!) nie nadąża.
Z ciszy wytrąca niekończąca się opowieść pana Tadeusza. Oczy jak okna, błękit fosforyzuje, zakwita szaleństwem. Sina twarz jak budowla gotycka, strzelająca wieżami w niebo. – „Tłumy po tych schodach wspinają się, Reymonta głodne, Japonia się wspina, Chiny, Australia, Tasmania, Tajwan się wspina, a nasi nic, nie wspinają się. Pod witrażem Reymonta ludzie mdleją, a po stromych, wąskich schodach znosić trudno, a nasi nic. Nikt z naszych z miłości do sztuki westchnąć nawet tutaj nie próbuje, o utracie przytomności nie marzy. Zagraniczne ekipy telewizyjne przyjeżdżały, nakręcać chciały stale to samo, ale ja nie telenowela jestem. Pomocy dla muzeum mojego potrzebuję, od miasta mojego pomocy na chwałę ojczyzny potrzebuję. Labora et labora, a życie ucieka. Spuściznę trzeba będzie przekazać, a nie ma komu. Bo nie Chińczyki mają wiarę Reymontowską głosić, ale nasi, nie rzucim ziemi, nie rzucim, skąd nasz ból.”
W skryptorium, w gęstej ciszy, skrzypi stalówka. Świece migoczą, w lustrze się odbijając dla światła zwielokrotnienia. Wychodzę na uliczkę, kocimi łbami wybrukowaną. Kot jak senny księżyc przemyka pod murami, a granatowa ciemność rozpina swój płaszcz nad miastem. Linie miasta krzyżują się i przecinają, dreszcze kapryśne pomykają po ścianach secesyjnych kamienic. Na niebie pana Tadeusza księgi wschodzą i zachodzą, o wieczność potrącając ukradkiem.  ( Dedykuję Mateuszowi )

reymont

Wpis dodany w dziale: Opowiadania. Tagi: , . Link bezpośredni: KLIK.

2 komentarz do wpisu: O szczypcie surrealizmu w moim mieście. Historia autentyczna pewnego miłośnika książek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *